Tak to było (i jest) u mnie...
: 2010-12-05, 00:25
Witam serdecznie!
Jest sobota, godzina 23:11 gdy zaczynam pisać te kilka słów. Zamierzałem napisać już wcześniej, ale jakoś tak wyszło, że nie napisałem...
Wszystko zaczęło się w ostatnim tygodniu maja. Była przerwa w czwartkowe przedpołudnie w szkole, chłopaki siłowali się "na rękę". Spróbowałem i ja, bo dlaczego miałbym tego nie zrobić? Wszystko było w porządku. Niestety tylko do piątku... W piątek wstałem rano i okazało się, że mam "podwójne widzenie". Poszedłem do szkoły, później do okulisty. Niestety nie stwierdził on żadnych odchyleń w oczach. Pojechałem z tym „podwójnym widzeniem” do domu. Cały weekend męczyłem się. Pamiętam, że bardzo chciałem zlutować małe urządzenie i musiałem jedno oko zamknąć żeby widzieć co lutuję... Nie wiem jak to się stało, ale w niedzielę podczas mszy przeczytałem Słowo Boże (należę do grona lektorów) bez problemu pomimo, że widziałem tekst w miejscu odstępów między linijkami... Wieczorem zajechałem do bursy. W poniedziałek było ok., próbowałem się uczyć. Cały czas liczyłem na to, że to „podwójne widzenie” samo minie. Niestety, we wtorek sprawy się skomplikowały...
Wstałem we wtorek rano nie tylko z „podwójnym widzeniem”, ale również z zawrotami głowy i delikatnymi zaburzeniami barw. Byłem w szoku. Zadzwoniłem po mamę. Przyjechała i zabrała mnie do neurologa, który skierował mnie do Białegostoku. Tego dnia chodziłem do wielu różnych lekarzy, którzy eliminowali kolejne możliwości tego, co może mi dolegać. W ostateczności położono mnie do szpitala. Bardzo tego nie chciałem (koniec roku szkolnego), ale nie miałem wyjścia. W szpitalu leżałem do dnia 20.06.2009r. Od 14 do 19 czerwca dostawałem pewną kroplówkę. 20 czerwca przyjechali po mnie rodzice. Przed wyjazdem poszli do pani doktor, która kierowała moim leczeniem. Nigdy nie zapomnę tego obrazu, gdy po przyjściu rodziców do mojej sali (po rozmowie z panią doktor) zobaczyłem jak mama płacze. Wiedziałem, że coś jest nie tak... Ale mama nie chciała powiedzieć o co chodzi. W przeddzień swoich 18-tych urodzin dowiedziałem się co mi dolega. Na wypisie ze szpitala mama pokazała mi taką linijkę: Rozpoznanie – Stwardnienie Rozsiane (SM). Przyjąłem to spokojnie, bo wtedy nie wiedziałem czym to jest. Z biegiem czasu czytałem coraz więcej na temat tej choroby. Zrozumiałem na czym to polega. Ale...
Pierwszego września choroba znowu zaatakowała. Niespodziewanie. Wstałem z zawrotami głowy. Zajechaliśmy do Białegostoku. Położono mnie do szpitala. Wtedy sytuacja była o tyle dobra, że lekarze wiedzieli jak mnie leczyć. Po kilku dniach wróciłem do domu. Wtedy moje życie rozsypało się. Straciłem wiarę w siebie, stałem się okropnym pesymistą. Nic mnie nie cieszyło, w niczym nie znajdowałem uśmiechu. Po kilku tygodniach pojechaliśmy na komisję, która decyduje komu zrefundować lek Betaferon. Udało mi się otrzymać refundację leku na rok.
Od tamtego czasu nic poważnego się nie dzieje. Nie musiałem jechać do szpitala. Na początku każdego miesiąca jeżdżę po odbiór Betaferonu. We wrześniu 2010r. miałem robiony rezonans magnetyczny. Pani doktor prowadząca uszczęśliwiła mnie mówiąc mi, że nie zachodzą żadne zmiany. Owszem, mówiła, są ogniska, ale są to zastygnięte pozostałości po rzutach z roku 2009. Dodała jeszcze, że skoro wszystko idzie w dobrym kierunku, to refundacja leku zostanie przedłużona o rok.
Tak więc od 08.09.2009 roku co drugi dzień wstrzykuję sobie ten lek. Na początku było dziwnie, ale teraz, po 13 miesiącach, stało się to rutyną. Staram się żyć normalnie, ale nie zawsze mogę robić to co kiedyś robiłem śmiało. Boję się, że choroba znowu zaatakuje, a tego nie chcę...
Jest niedziela, godzina 00:22. Idę spać z nadzieją, że wszystko będzie dobrze...
Jest sobota, godzina 23:11 gdy zaczynam pisać te kilka słów. Zamierzałem napisać już wcześniej, ale jakoś tak wyszło, że nie napisałem...
Wszystko zaczęło się w ostatnim tygodniu maja. Była przerwa w czwartkowe przedpołudnie w szkole, chłopaki siłowali się "na rękę". Spróbowałem i ja, bo dlaczego miałbym tego nie zrobić? Wszystko było w porządku. Niestety tylko do piątku... W piątek wstałem rano i okazało się, że mam "podwójne widzenie". Poszedłem do szkoły, później do okulisty. Niestety nie stwierdził on żadnych odchyleń w oczach. Pojechałem z tym „podwójnym widzeniem” do domu. Cały weekend męczyłem się. Pamiętam, że bardzo chciałem zlutować małe urządzenie i musiałem jedno oko zamknąć żeby widzieć co lutuję... Nie wiem jak to się stało, ale w niedzielę podczas mszy przeczytałem Słowo Boże (należę do grona lektorów) bez problemu pomimo, że widziałem tekst w miejscu odstępów między linijkami... Wieczorem zajechałem do bursy. W poniedziałek było ok., próbowałem się uczyć. Cały czas liczyłem na to, że to „podwójne widzenie” samo minie. Niestety, we wtorek sprawy się skomplikowały...
Wstałem we wtorek rano nie tylko z „podwójnym widzeniem”, ale również z zawrotami głowy i delikatnymi zaburzeniami barw. Byłem w szoku. Zadzwoniłem po mamę. Przyjechała i zabrała mnie do neurologa, który skierował mnie do Białegostoku. Tego dnia chodziłem do wielu różnych lekarzy, którzy eliminowali kolejne możliwości tego, co może mi dolegać. W ostateczności położono mnie do szpitala. Bardzo tego nie chciałem (koniec roku szkolnego), ale nie miałem wyjścia. W szpitalu leżałem do dnia 20.06.2009r. Od 14 do 19 czerwca dostawałem pewną kroplówkę. 20 czerwca przyjechali po mnie rodzice. Przed wyjazdem poszli do pani doktor, która kierowała moim leczeniem. Nigdy nie zapomnę tego obrazu, gdy po przyjściu rodziców do mojej sali (po rozmowie z panią doktor) zobaczyłem jak mama płacze. Wiedziałem, że coś jest nie tak... Ale mama nie chciała powiedzieć o co chodzi. W przeddzień swoich 18-tych urodzin dowiedziałem się co mi dolega. Na wypisie ze szpitala mama pokazała mi taką linijkę: Rozpoznanie – Stwardnienie Rozsiane (SM). Przyjąłem to spokojnie, bo wtedy nie wiedziałem czym to jest. Z biegiem czasu czytałem coraz więcej na temat tej choroby. Zrozumiałem na czym to polega. Ale...
Pierwszego września choroba znowu zaatakowała. Niespodziewanie. Wstałem z zawrotami głowy. Zajechaliśmy do Białegostoku. Położono mnie do szpitala. Wtedy sytuacja była o tyle dobra, że lekarze wiedzieli jak mnie leczyć. Po kilku dniach wróciłem do domu. Wtedy moje życie rozsypało się. Straciłem wiarę w siebie, stałem się okropnym pesymistą. Nic mnie nie cieszyło, w niczym nie znajdowałem uśmiechu. Po kilku tygodniach pojechaliśmy na komisję, która decyduje komu zrefundować lek Betaferon. Udało mi się otrzymać refundację leku na rok.
Od tamtego czasu nic poważnego się nie dzieje. Nie musiałem jechać do szpitala. Na początku każdego miesiąca jeżdżę po odbiór Betaferonu. We wrześniu 2010r. miałem robiony rezonans magnetyczny. Pani doktor prowadząca uszczęśliwiła mnie mówiąc mi, że nie zachodzą żadne zmiany. Owszem, mówiła, są ogniska, ale są to zastygnięte pozostałości po rzutach z roku 2009. Dodała jeszcze, że skoro wszystko idzie w dobrym kierunku, to refundacja leku zostanie przedłużona o rok.
Tak więc od 08.09.2009 roku co drugi dzień wstrzykuję sobie ten lek. Na początku było dziwnie, ale teraz, po 13 miesiącach, stało się to rutyną. Staram się żyć normalnie, ale nie zawsze mogę robić to co kiedyś robiłem śmiało. Boję się, że choroba znowu zaatakuje, a tego nie chcę...
Jest niedziela, godzina 00:22. Idę spać z nadzieją, że wszystko będzie dobrze...