Depresja.
: 2017-03-25, 13:28
Najgorsze jest to - jak przez to g*wno sami siebie ograniczamy, tracimy tak cenny czas. Nikt czasu nie kupi wiadomo, ale u nas każdy miesiąc czy rok jest na wagę złota - bo może być ostatnim w takim "stanie". Wiem to, ale nic nie potrafię z tym zrobić.
Cóż, pierwsze objawy miałem w 2005 roku, przez nieudolność lekarzy zdiagnozowali mnie dopiero na początku 2010 - mimo, że to już 12 lub 7 lat nie widać po mnie choroby, biegam, gram w piłkę - jedynie może trochę wolniej i słabiej niż kiedyś ;). Czy mimo to jak los jest dla mnie "łaskawy" robię coś z tym ? oczywiście, że nie. Bo ja jestem najbardziej pokrzywdzony na świecie, boje się wszystkiego, uważam, że jestem nic nie wart i nie mam nic do zaoferowania - czy to znajomym, pracodawcom czy partnerce. Mimo, że ludzie którzy byli w moim życiu lub są akceptują mnie, to ja nigdy nie zaakceptowałem siebie, nigdy tego nie zrobię. Taki stan rzeczy działa destrukcyjnie na wszelkie relacje - rodzina zawsze wybaczy, inni nie.
Straciłem 7 lat życia na związek który nie miał prawa się udać - przeze mnie. Nie ubolewam nad faktem tego, że mnie zostawiła tylko nad tym, że straciłem ten czas i nic on nie znaczył. Nie mam dzieci, swojej rodziny, mimo, że chcę. Miałem możliwości - ale przecież nie wiadomo co będzie jutro, tylko samobójca zdecydował by się w mojej skórze na coś takiego. Jestem chory, nie zarabiam kokosów. Praktycznie jestem nikim. Jaka zdrowa kobieta chciała by szczerze kogoś takiego ?
Zabawne jest to jak maska którą codziennie zakładam np. do pracy działa - jak ludzie mnie postrzegają, wesoły, pewny siebie, niemający problemów z kobietami, jestem lubiany. Po części rozumiem jak mówi się o samobójcach, że przecież nic na to nie wskazywało, grom z jasnego nieba. Aha. Wtedy wracam do domu, do matuli, do pokoju który przypomina mi o mojej życiowej porażce i tak płynę w złych myślach, użalając się nad sobą.
Był epizod kiedy chodziłem na psychoterapie (ponad dwa lata), kiedy brałem leki, które wyciszały mnie. Pani psycholog była osobą która mnie wspierała i doradzała. Było lepiej, fakt, pracowałem nad sobą, nad emocjami. Terapia się zakończyła i nie ogarnąłem tego sam, minął niecały rok, a narzeczona "rzuciła" pierścionkiem, a ja wróciłem do mamy. Nie muszę mówić na co zwalam wszelkie niepowodzenia w moim życiu ?
Wtedy byłem bardzo skupiony na sobie, praktycznie tylko na sobie. Staram się uczyć na błędach.
Poznałem kogoś nowego, dzieli nas 100km, znamy się już 8 miesięcy, Ona miała ciężkie życie, ma małego syna. Pokazała mi uczucia o których nie miałem pojęcia, nauczyła kochać. Wkładam w tą znajomość wszystko co mam. Są plany wspólnego życia. Akceptuje mnie. Podnosi mnie z kolan, zawsze. Ale z tyłu mojej głowy są słowa "choroba", "nie dasz rady", "to bez sensu", "spieprzysz im życie", "ona nie wie na co się pisze".
Zamiast się cieszyć, że ich mam to dokłada to kamyczek do ogródka mojej depresji - bo trzeba się starać, bo nie widujemy się tak często jak bym chciał, bo przecież tyle wkładam, a nikt gwarancji na sukces nie da.
Jest źle, nic mnie nie cieszy.
Cóż, pierwsze objawy miałem w 2005 roku, przez nieudolność lekarzy zdiagnozowali mnie dopiero na początku 2010 - mimo, że to już 12 lub 7 lat nie widać po mnie choroby, biegam, gram w piłkę - jedynie może trochę wolniej i słabiej niż kiedyś ;). Czy mimo to jak los jest dla mnie "łaskawy" robię coś z tym ? oczywiście, że nie. Bo ja jestem najbardziej pokrzywdzony na świecie, boje się wszystkiego, uważam, że jestem nic nie wart i nie mam nic do zaoferowania - czy to znajomym, pracodawcom czy partnerce. Mimo, że ludzie którzy byli w moim życiu lub są akceptują mnie, to ja nigdy nie zaakceptowałem siebie, nigdy tego nie zrobię. Taki stan rzeczy działa destrukcyjnie na wszelkie relacje - rodzina zawsze wybaczy, inni nie.
Straciłem 7 lat życia na związek który nie miał prawa się udać - przeze mnie. Nie ubolewam nad faktem tego, że mnie zostawiła tylko nad tym, że straciłem ten czas i nic on nie znaczył. Nie mam dzieci, swojej rodziny, mimo, że chcę. Miałem możliwości - ale przecież nie wiadomo co będzie jutro, tylko samobójca zdecydował by się w mojej skórze na coś takiego. Jestem chory, nie zarabiam kokosów. Praktycznie jestem nikim. Jaka zdrowa kobieta chciała by szczerze kogoś takiego ?
Zabawne jest to jak maska którą codziennie zakładam np. do pracy działa - jak ludzie mnie postrzegają, wesoły, pewny siebie, niemający problemów z kobietami, jestem lubiany. Po części rozumiem jak mówi się o samobójcach, że przecież nic na to nie wskazywało, grom z jasnego nieba. Aha. Wtedy wracam do domu, do matuli, do pokoju który przypomina mi o mojej życiowej porażce i tak płynę w złych myślach, użalając się nad sobą.
Był epizod kiedy chodziłem na psychoterapie (ponad dwa lata), kiedy brałem leki, które wyciszały mnie. Pani psycholog była osobą która mnie wspierała i doradzała. Było lepiej, fakt, pracowałem nad sobą, nad emocjami. Terapia się zakończyła i nie ogarnąłem tego sam, minął niecały rok, a narzeczona "rzuciła" pierścionkiem, a ja wróciłem do mamy. Nie muszę mówić na co zwalam wszelkie niepowodzenia w moim życiu ?
Wtedy byłem bardzo skupiony na sobie, praktycznie tylko na sobie. Staram się uczyć na błędach.
Poznałem kogoś nowego, dzieli nas 100km, znamy się już 8 miesięcy, Ona miała ciężkie życie, ma małego syna. Pokazała mi uczucia o których nie miałem pojęcia, nauczyła kochać. Wkładam w tą znajomość wszystko co mam. Są plany wspólnego życia. Akceptuje mnie. Podnosi mnie z kolan, zawsze. Ale z tyłu mojej głowy są słowa "choroba", "nie dasz rady", "to bez sensu", "spieprzysz im życie", "ona nie wie na co się pisze".
Zamiast się cieszyć, że ich mam to dokłada to kamyczek do ogródka mojej depresji - bo trzeba się starać, bo nie widujemy się tak często jak bym chciał, bo przecież tyle wkładam, a nikt gwarancji na sukces nie da.
Jest źle, nic mnie nie cieszy.