Przez wiele lat się szczepiłam, ale ostatnio jakoś tak wyszło, że nie. Poszłam do lekarza z jakąs infekcja i wspomniałam, że w tym roku zapomniałam się zaszepić. Lekarka zareagowała zupełnie niezpodziewanie, bo "ochrzaniła mnie", że kiedykolwiek się szczepiłam
Wytłumaczyła, że owszem szczepienia są ważne dla osób z grupy zwiększonego ryzyka, gdzie ewentualne korzyści przewyższają ewentualne zadrożenia. A o tych zagrożeniach właśnie w ogóle się nie mówi, bo po 1. są mało znane, nieudowodnione - ale podejrzenia są istotne i badania trwają, 2. firmy farmaceutyczne zarabiają na szczepionkach krocie i blokują przepływ informacji nt. skutków ubocznych szczepionek, 3. statystycznie rzecz ujmując szczepienia przynoszą dużo porzytku - wyeliminowano praktycznie w ogóle gruźlicę i jeszcze parę chorób zakaźnych, więc "trzeba się cieszyć". No własnie - ale czy nikt nie łączy wzrostu zachorowań na choroby autoimmunologiczne z popularnością szczepionek? Wiem, że nie ma potwierdzonych badań naukowych o wpływie szczepień na SM, bo i samo SM jest bardzo słabo zbadane. Ale w wielu publikacjach pojawia się kwestia przyczyny środowiskowej, np. impulsu w postaci kontaktu z wirusem. Szczepionki to nic innego niż inaktywowane wirusy.
Wiele matek unika szczepień dzieci własnie ze względu na podejrzenie iż wywołują one (aktywują) np. autyzm. Wiem, wiem... nikt tego nie udowodnił. Ale bardzo wiele przypadków pojawienia się cech autyzmu zaczyna się w momencie podania szczepionki.
Szczepić się czy nie - to ciągle osobista decyzja każdego z nas. Wydaje mi się, że należy postępować jak z każdym medykamentem - jeśli spodziewane korzyści przewyższają zagrożenie, to szczepić. A jeśli nie ... przynajmniej się zastanowić.
Cały problem leży właśnie w ocenie tego ryzyka.